Zabrał mi kartę do bankomatu. Kontrolował moje konto bankowe… Sprawdzał każdy paragon, konsekwentnie odliczając od mojego małżeńskiego kieszonkowego wszystkie źle wydane złotówki. Musiałam go prosić, by kupił mi szampon, czy żel pod prysznic. Odciął mnie od jakiejkolwiek gotówki. Przyszedł w końcu moment, że zabronił  mi robić zakupy. Sam zamawiał jedzenie na wynos tak, by móc mi udzielać racji żywieniowych. Lub ich nie udzielać… gdy, jak to mówił, źle się sprawowałam…

Na początku związku kompletnie nie rozmawialiśmy o pieniądzach. Od czasu do czasu kupował mi prezenty, przynosił kwiaty. Choć specjalnie hojny nie był. Tak naprawdę każde z nas żyło na swój rachunek. Gdy gdzieś szliśmy (na kolację, do klubu) ja płaciłam za siebie, on za siebie. Nie przeszkadzało mi to, mimo, że wiedziałam, że bardzo dobrze zarabia. Wolałam czuć się niezależna finansowo.

Przed ślubem mieszkaliśmy osobno. On miał swoje mieszkanie, ja żyłam w wynajmowanym. Przyszedł moment, że coraz bardziej zaczęło mi zależeć na bliskości. Na prawdziwym partnerstwie, a nie spotykaniu się na neutralnym gruncie. Jak gimnazjaliści, którzy boją się, że rodzice ich nakryją.

Zależało mi na dzieleniu z nim życia. Po prostu.

Po prawie dwóch latach doczekałam się oświadczyn. Ślub wzięliśmy szybko, bo po pół roku. Oczywistym było więc, że to ja przeprowadziłam się z wynajmowanego mieszkania do jego własnego.

Dwa dni po ślubie, w poniedziałek rano, obudziłam się, a mojego męża w łóżku już nie było. Wiedziałam, że ma urlop, więc spodziewałam się raczej wspólnego “porannego lenistwa”, aniżeli pustej połowy materaca obok. Poszłam do kuchni, a tam stał on. Z kawą w ręku. I kartką. Z kartką z dokładną rozpiską mojego finansowego wkładu w spłatę raty mieszkania, rachunków oraz zakupów…

Oniemiałam.

Nie byłam w stanie się sprzeciwić. Doszłam nawet do wniosku, że ma rację. W końcu miałam tam mieszkać, miałam z nim żyć. Pomyślałam, że może boi się, że wyszłam za niego dla pieniędzy… Dlatego postanowiłam przyjąć na swoje barki obowiązek pokrywania wszystkich wymienionych przez niego kosztów. I tak spłacając połowę raty kredytu za mieszkanie, rachunki, zakupy z mojej wypłaty pozostawało mi około 100 zł. To było 100 złotych. 100 zł dla mnie.

Podjęłam się drugiej pracy. Żeby mieć więcej dla siebie, żeby móc coś sobie kupić od czasu do czasu. Ten pomysł nie spodobał się jednak mojemu małżonkowi. Stwierdził, że dom stał się zapuszczony. Że nie mam czasu sprzątać, że nie mam czasu gotować, przez co on wraca do nieziemskiego syfu i nie może się na niczym skupić. Zaproponował mi więc, że przejmie obowiązki opłacania wszystkich rachunków, kredytów, a ja zostanę w domu, będę sprzątać, gotować. Kwestia pieniędzy “dla mnie” została rozwiązana w taki sposób, że potrzebne mi kwoty będę przelewała z jego konta na swoje. Z jego konta, do którego, jak się później okazało, nigdy nie dostałam danych dostępowych…

Zabrał mi kartę do bankomatu. Kontrolował moje konto bankowe… Sprawdzał każdy paragon, konsekwentnie odliczając od mojego małżeńskiego kieszonkowego wszystkie źle wydane złotówki. Musiałam go prosić, by kupił mi szampon, czy żel pod prysznic. Nie wspominając o ubraniach, które (jak twierdził) nie były mi potrzebne, bo nigdzie nie wychodziłam. Przyszedł w reszcie moment, że zabronił  mi robić zakupy. Spożywcze i każde inne. Odciął mi w końcu całkowicie dostęp do gotówki. Sam zamawiał jedzenie na wynos tak, by móc mi udzielać racji żywieniowych. Lub ich nie udzielać… gdy, jak sam mówił, źle się sprawowałam…

Zabrał mi telefon. Nie miałam dostępu do internetu. Za każdym razem gdy wychodził drzwi zamykał i kazał siedzieć cicho nikogo nie przyjmując. “Bo pożałuję”.

Bałam się. Tak potwornie się bałam. Mimo, że tyle razy matkę własną pod drzwiami słyszałam. A gdy on wracał i widział to przerażenie na mojej twarzy, próby osłaniania ciała przed jego zabójczym spojrzeniem… rósł w siłę. Rósł w oczach moich, bo widział…on pani Moniko widział… jak ogromną ma nade mną władzę.

Płacił mi. Płacił mi za seks. Co to dla mnie było za poniżenie. Upodlenie, jakiego nigdy wcześniej nie doznałam. Płacił mi za seks… Jeśli ten seks był dobry. Bo jeśli był niedobry nie zapłacił ani grosza. I kiedy już dostałam parę groszy, pieniądze te mogłam wykorzystać…płacąc jemu. Za mydło, płyn do mycia naczyń i ziemniaki. Kiedy brakło, a zapomniałam dopisać na liście zakupów. To była moja zapłata, za jego podwójną fatygę…

Patrzył na mnie…dziwnie. Patrzył od czasu do czasu wzrokiem pełnym pogardy, mówiąc: “ty moja kurwo domowa”.

Pamiętam tamtą niedzielę. On ubierał się do kościoła. Ja stanęłam w drzwiach przedpokoju.

– Ty? Tak chcesz iść? Jesteś okropna. Ohydna. Zostajesz w domu.

I zostałam. A kiedy on wyszedł, kiedy miałam pewność, że nie spotkam go po drodze, uciekłam. Biegłam. Ile sił w nogach. Ile sił w płucach. Biegłam kompletnie nie zwracając uwagi na to, dokąd. W jednym ze sklepów poprosiłam o telefon. O możliwość rozmowy. I pamiętam, jak usłyszałam wtedy w słuchawce głos mojej mamy:

– Dziecko! Dziecko! Taki czas. Byliśmy tyle razy, nikt nie otwierał. Nie mogliśmy się do Ciebie dodzwonić. Robert mówił ciągle, że wszystko dobrze, że jesteś w pracy… Dziecko!

Płakała. Ja też. Nie mogłam opanować łez. Te łzy spływały mi po policzkach tak gęste i tak rzewne. I tak płakałam, bo poczułam jak ja bardzo potrzebuję, żeby mnie ta moja matka wzięła w te swoje ramiona i nie wypuściła…

– Mamo… mamo. Uratuj mnie proszę…

Przeżyłam koszmar pani Moniko. Przeżyłam koszmar.

Historia czytelniczki

error: Nie kopiuj moich treści