Jestem człowiekiem na wiecznej diecie (a właściwie do niedawna byłam, ale o tym za chwilę). Miałam nadprogramowe 7 kg, z którymi czułam się fatalnie. Czego bym nie próbowała w kwestii diet kończyło się to szybką rezygnacją i powrotem do poprzednich, „nie do końca dobrych” (choć powinnam powiedzieć złych), nawyków żywieniowych. Długo zastanawiałam się, czy w ogóle o tym pisać. Dlaczego? Ani nie jestem dietetykiem, ani nie mam nic wspólnego z treningiem personalnym — sama takiego nigdy nie przeszłam. Stwierdziłam jednak, że wypowiem się tutaj jako osoba doświadczająca. Nie jako specjalista. Doszłam do wniosku, że opis metody, którą stosuję i pokazanie błędów, które popełniałam (a które bardzo mnie blokowały), będzie ok i kogoś, kto w starej mnie odnajdzie siebie, będzie mógł się zainspirować. To, co teraz zdrowotnie-ćwiczeniowo-jedzeniowo dzieje się w moim życiu jest po prostu dobre. Warto się tym podzielić. Przedstawię Wam więc moje metody, jak schudnąć.
Jak schudnąć? Byle nie schudnąć szybko
Zanim przejdę do dalszej części mam dwie uwagi! Pierwsza jest taka, że ja sama jestem pod stałą opieką lekarza i wykonywany mam co trzy miesiące pełen pakiet badań (mój mąż śmieje się, że jestem najlepiej przebadanym człowiekiem na świecie). Dzięki temu wiem czy i co mi dolega, nie suplementuję się bezsensownie specyfikami polecanymi przez innych (no chyba, że jest to lekarz) i mam świadomość swojego ciała. To NAJWAŻNIEJSZY punkt. Zapamiętaj go i wdróż. Bez tego ani rusz. Pamiętaj, że przyczyną wzrostu wagi/lub jej utrzymywania mogą być przeróżne dolegliwości. W tej kwestii NIGDY NIE SŁUCHAJ jakichś tam bab z internetu.
Sprawa numer dwa — cuda w odchudzaniu się nie zdarzają. To co zaraz opowiem to nie magiczna metoda, a opis postępowania i wprowadzania w życie MAŁYCH zmian. Bez dodatkowych wspomagaczy (typu tabletki/suplementy/pasożyty/inne cuda).
Ja o wielu z tych kwestii, które zaraz poruszę, NIBY wiedziałam, ale błędy, które popełniałam zrozumiałam dopiero w momencie, gdy pewne rzeczy zaczęłam monitorować i kontrolować (z tym, że nie w chory, obsesyjny sposób). Będzie to więc wpis o tym jak schudłam w normalny i nieinwazyjny sposób. W rozsądnym tempie.
Błędy w myśleniu
Zacznijmy od tego, że, po pierwsze — w głowie miałam zakodowane (OD ZAWSZE) to, że żeby mieć piękną sylwetkę MUSZĘ być na diecie. Moje myśli to pokłosie głupich sloganów gazet typy „Bravo” i kultu bycia pasującą do jakiegoś tam kanonu. Po drugie — żeby w ogóle być zdrową MUSZĘ czuć w głowie ograniczenia. Bo jeśli ich nie czuję, to to nie jest prawdziwa dieta. Koniec. Kropka. Po trzecie — uważałam, że MUSZĘ REZYGNOWAĆ z dobrego jedzenia na rzecz tego zdrowego (czyli, wg mnie wtedy, niesmacznego, miałkiego, nijakiego, niesłodkiego — a ja tak kocham słodycze). Łączyłam więc zrzucanie kilogramów z konkretną dietą (Dukana, Kopenhaską, ketodietą, czyli nazwaną, ukierunkowaną i coś eliminującą), a samą dietę z istną rewolucją w moim życiu. Dla mnie czas odchudzania był okresem wzdychania do jedzenia, który ZAWSZE kończył się napadem wilczego apetytu. KOSZMAR. Gdy tylko to sobie przypominam jest mi samej siebie bardzo żal. I te ciągłe myśli z tyłu głowy: Jak schudnąć? Jak szybko schudnąć?
A co z ruchem? Czy da się schudnąć bez aktywności fizycznej?
Źle podchodziłam do samej aktywności fizycznej. Wychodziłam z założenia, że jeśli nie wyrwę życiu gołymi rękami czasu na trening, to wszystko stracone. Moja głowa nie zaliczała drobnych aktywności, spacerów. Nie brałam ich pod uwagę mimo, że przecież moje ciało przyjmuje każdy ruch. Dlatego też bardzo często z nich rezygnowałam. Rezygnowałam ze spaceru, bo co mi z takiego spacetu, kiedy ja powinnam zrobić trening i osiągnąć tętno 160! Aż pewnego dnia kupiłam sobie zegarek, smartwatcha, i dotarło do mnie, że warto się ruszać. W każdy możliwy sposób. Moja głowa to odnotowała. Tak! W końcu. Trzeba mi było 33 lat na karku i zegarka. Teraz codziennie zamykam pierścienie, spalam minimum 500 kcal (a że dość często chodziliśmy po górach, mniejszych i większych, to bywało i 1000 czy 1500 spalonych kcal dziennie). Zaczęłam całą swoją dzienną aktywność, każdy spacer (a w moim przypadku marszobieg, bo ja nie potrafię powoli chodzić) traktować jak trening. Nie, żebym o tym nie wiedziała, natomiast odnosiłam wrażenie, że jeśli nie dam sobie porządnego wycisku, a z koszulki nie wykręcam wiadra potu, to się nie liczy. Ja, na poziomie inteligencji wiedziałam, że każdy ruch jest ok, nawet mycie kibla sprawia, że spalamy kalorie, ale ja tej myśli, na poziomie emocjonalnym, do siebie nie dopuszczałam. Miał być trening, prawdziwy killer, a jeśli nie było, to miałam poczucie, że i tak jestem na straconej pozycji i nic nie opłaca mi się robić. Ani chodzić, ani chwilę poskakać, ani potańczyć. A opłaca się bardzo!
Podsumowując — do tej pory dieta i ruch, które się z nią wiązały, były dla mnie jak tortury. Musiałam je znosić, by osiągnąć cel. W końcu dotarło do mnie, że to nie na tym polega.
No to jak w końcu schudnąć?
Jestem człowiekiem, którego motywują liczby (to ważne, dlatego zaznaczam to na samym początku). A że odchudzanie, do tej pory, potrafiłam kontrolować jedynie na podstawie traconych kilogramów lub gubionych centymetrów (a gubienie jednego, czy drugiego, jak wszyscy wiemy, zajmuje sporo czasu), szybko się zniechęcałam i traciłam motywację. Ale(!) znalazłam alternatywę dla tych kilogramów i centymetrów, co to mnie miały motywować. Teraz są nią:
— robione codziennie kroki
— domknięte pierścienie ruchu i aktywności na zegarku (jeśli ich nie domknę spoko — nic się nie dzieje, ale dzięki temu wiem, że czasami muszę po prostu wstać i ruszyć tyłek)
— i liczone kalorie (o czym zaraz).
To są efekty, które widzę CODZIENNIE. Dla człowieka takiego jak ja — niecierpliwego, chcącego już, teraz, zaraz, natychmiast, rozwiązanie to okazało się idealne. Bo realizuję swoje cele, ale te mniejsze, codzienne. Liczbowe, bo ja potrzebuję liczb. Zamykam pierścienie, jem odpowiednią liczbę kalorii, wędruję, spaceruję i się nie zadręczam, bo wiem, że wszystko się liczy!
Co z tym ruchem?
Dzięki temu, że wszystko poukładałam sobie w głowie, zaczęłam wybierać często lżejszą aktywność fizyczną, dostosowaną nie tylko do mnie, ale też do dzieci i wplatam ją w codzienność. I tak, zamiast zrywania się o 22:00 z półsnu po tym, jak zasnęłam z córką lub wstawania o 5, żeby zrobić trening zanim wszyscy wstaną:
— idę w ciągu dnia z dziećmi na spacer. Chodzenie na spacery nie jest tak oczywiste, jak mogłoby się wydawać. Mamy duży ogród i nasze dzieciaki szaleją biegając, grając i jeżdżąc wokół domu i na naszej osiedlowej ścieżce. Nie miałam więc motywacji do wychodzenia na spacery, zwłaszcza, że brak u nas chodnika (czy ja o tym wspominałam, że w naszej podkrakowskiej miejscowości NADAL NIE MA CHODNIKA).
— po paczkę do paczkomatu jadę na rowerze (teraz już idziemy w stronę zimy, ale póki pogoda pozwala). To tylko 5 km w obydwie strony. Kiedyś pomyślałabym, że 5 km to żaden trening. Że dla tylu km nie opłaca się nawet wyjeżdżać rowerem z garażu. Teraz wiem, że te 5 km JEST BARDZO WAŻNE. A czasami kluczowe.
— gdy jadę do Krakowa zostawiam samochód 2-3 km od miejsca docelowego i idę na nogach. Lub, w ogóle, wybieram busy i wędruję od przystanku do miejsca docelowego.
— wybieramy (wspólnie) aktywne wakacje (zamiast leżenia na plaży chodzimy po górach, jeździmy na rowerach, zwiedzamy, wędrujemy)
— kupiłam piłkę gimnastyczną (z polecenia fizjoterapeuty) i filmy oglądam siedząc na niej i podskakując, wykonując ruchy okrężne bioder w pozycji siedzącej, poruszając biodrami w przód i w tył itd. Większość tych ćwiczeń zapamiętałam z okresu ciąży, kiedy to piłka stała się moim krzesłem. Dodatkowo, siedzenie na piłce wymusza na mnie odpowiednią postawę ciała, gdy np. siedzę przed komputerem (więc piłkę bardzo bardzo polecam).
— doceniłam sobotnie sprzątanie. Ileż to kroków wykonanych!
— kupiliśmy bieżnię (ale taką do chodzenia, nie do biegania) i nie stała się ona absolutnie dodatkowym wieszakiem na ubrania. Ja uwielbiam chodzić. Włączam sobie serial i idę 45 minut. Czasem godzinę.
Jestem bardzo aktywna fizycznie. Ktoś mnie ostatnio zapytał, co to właściwie znaczy. Więc to znaczy właśnie to, co opisałam wyżej. Poza tym im więcej się ruszam, TYM WIĘCEJ MOGĘ ZJEŚĆ (OCZYWIŚCIE bez przesady, odpoczynek też jest ważny).
Czas na jedzenie
Pamiętam, jak wszystkie trenerki fitness powtarzały — ruch to tylko 30% Twojego sukcesu. 70% sukcesu to jedzenie. Nie wiem dlaczego w ogóle nie przyswajałam tego komunikatu, by w końcu przekonać się, że RZECZYWIŚCIE!
Nigdy nie podejrzewałabym siebie o to, że będę ważyła i obliczała kaloryczność posiłków. A jednak.
No dobrze! Ale zacznę od początku. Do tej pory, za co jest mi wstyd, nie zastanawiałam się szczególnie nad tym jak schudnąć rozsądnie, a raczej nad tym, jak schudnąć szybko. Moje diety wiązały się głównie z wyrzeczeniami i eliminacją. Słodyczy, mąki, glutenu, nabiału, cukru (na przeróżnych dietach człowiek bywał). Na jadłospisach od dietetyków wytrzymywałam maksymalnie miesiąc i była to katorga, bo musiałam gotować potrawy, których nie znałam. Dla kogoś, kto nienawidzi eksperymentować w kuchni i lubi znajome smaki, jest to coś mocno utrudniającego życie. Diety te, również, bardzo często wymagały ode mnie dokonania rewolucji lodówkowej. Musiałam kupować produkty, których nie mamy w zwyczaju wkładać do koszyka. Do tego nadmienię tylko, że nie jestem sama, a posiłki przygotowujemy dla czterech osób. Nie sprawdzał się u nas system robienia dwóch różnych obiadów, bo jeden lubi to, a drugi to. Ktoś mógłby powiedzieć: „Ależ ty jesteś leniwa. Sama szukasz sobie problemów”. Ja odpowiadam na to: „TAK, JESTEM LENIWA. I dla mnie to są problemy, które sprawiały, że mi się nie chciało i rezygnowałam”. Potrzebowałam sposobu dla ludzi leniwych i problematycznych. I znalazłam.
Fitatu do mnie przyszło
Pewnego dnia, w trakcie grillowania ze znajomymi, jedna z koleżanek oznajmiła, że pobrała aplikację Fitatu, dzięki której waży posiłki i dokładnie liczy ile kcal dziennie zjada. Powiedziała mi wtedy, że mimo, że stosuje się do tego, co w tej apce jest, krótko, to już widzi efekty. Podeszłam do tego sceptycznie. Impreza się skończyła, a ja po tym, jak wszyscy rozeszli się do domów, sama z ciekawości pobrałam fitatu. I doszłam do wniosku, że nie mam nic do stracenia.
Pierwszym krokiem było uzupełnienie danych w aplikacji (ja po dwóch dniach wykupiłam dostęp do wersji premium, bo ja zawsze wykupuję dostępy do wszystkiego w wersjach premium): wiek, waga, wzrost, aktywność fizyczna (ja połączyłam aplikację z Apple Watchem — aktywność fizyczna aktualizuje się na bieżąco, a tym samym liczba kcal, którą mogę danego dnia zjeść). Po uzupełnieniu wszystkich niezbędnych danych i określeniu celu (ja ustawiłam redukcję na poziomie 0,5 kg tygodniowo) otrzymujemy jako wynik liczbę kcal, które dziennie możemy zjeść. Byłam bardzo zaskoczona, bo przy mojej aktywności fizycznej i wprowadzonych danych aplikacja pokazała, że powinnam jeść około 2000 kcal dziennie (i to jest redukcja). Było to szokujące biorąc pod uwagę liczby kcal w poprzednich dietach.
Kilka dni zajęło mi wejście we wprawę w ważeniu. Robię to tak: kładę na pokrywę thermomixa talerz i ważę poszczególne produkty, które będę jadła. Wprowadzam je ręcznie (jeśli nie ma ich w bazie), albo poprzez wczytywanie kodu kreskowego (fitatu ekspresowo wyszukuje produkt). Z dnia na dzień człowiek robi to coraz szybciej. A teraz weszło mi to już w nawyk.
Na początku wydawało mi się to kłopotliwe, wprowadzanie każdej zjedzonej śliwki, czekolady, czy winogrona. Ale dzięki temu zobaczyłam SWOJE PODJADANIE i ile tego jest (a było naprawdę dużo). Dokładnie wiem na ile i na co mogę sobie pozwolić.
Jak schudnąć — pozbyłam się bezsensownych kcal
Wiele razy słyszałam o pustych kaloriach, jednak dopiero mając te aplikację zrozumiałam, że niektórych produktów naprawdę nie opłaca się jeść (a właściwie można jeść je od czasu do czasu!)! Że niektóre produkty lepiej jest zastąpić czymś innym. Natomiast nie zmieniłam swojej diety. Jeśli wprowadzałam jakąś zmianę, to jedną na czas (np. makaron pełnoziarnisty, który kupiłam dopiero po tym, jak skończyły się nam zapasy zwykłego, który mieliśmy). Nie zrezygnowałam ze śmietanki kremówki, nadal jem sosy, które uwielbiam. Jem makarony, pierogi, mnóstwo warzyw, ziemniaki, nabiał, słodycze, z tym, że teraz mam po prostu świadomość dotyczącą kalorii i wiem, ile danego produktu zjeść mogę. I jak mam do wyboru zjedzenie 5 tiki taków (takich cukierków czekoladowo kokosowych), to jednak wolę się opchać porządnym obiadem, który ma dokładnie tyle samo kcal a objętościowo zasyca mnie na 4 godziny.
Jak schudnąć? Z głową!
Przez te kilka miesięcy nauczyłam się dbać o swoje ciało i dostarczać mu tyle, ile potrzebuje. Nie za mało (co jest ważne!), ale też nie za dużo (co u mnie wcześniej było problemem ze względu na to nieszczęsne podjadanie). Nie katować ćwiczeniami, ale też nie katować się ciągłym siedzeniem. Jestem teraz gdzieś po środku. Chodzę najedzona dobrym życiem. I o 7 kg lżejsza.
Tak wiele osób na IG prosiło o ten wpis, że jest! Jeśli dla kogokolwiek będzie on pomocny — cieszę się!