Pierwsza noc po usłyszeniu diagnozy była najgorsza. Ten moment, w którym zaczęło do mnie docierać, że jutro może mnie nie być. Ten moment, w którym poczułam oddech śmierci na moim, obciążonym głową pełną złych myśli, karku. Ten moment… jakże zły.
Płakałam. Wyłam wręcz. I choć zazwyczaj płacz jest czymś w rodzaju ukojenia, to tym razem stał się niesłabnącym krzykiem mojej bezradności. Ten płacz nie koił, nie dawał się „wypłakać”. Trwał, by potęgować żal.
Od tamtego momentu przybiegałam na każde mruknięcie moich dzieci. Na każde ich skinienie. Byłam bardziej niż wcześniej bojąc się, że zaraz przestanę być. Bałam się momentu, w którym moje dzieci będą wołać „Mamo!”, a ja- wycieńczona i słaba, nie będę mogła przyjść. Bałam się momentu, w którym moje dzieci będą wołać „Mamo”, a mnie już nie będzie. Bałam się momentu, w którym moje dzieci przestaną wołać „Mamo!”…
Choroba pokazała, że jestem egoistką. Myśląc o dzieciach, myślałam o sobie. Tak bardzo nie chciałam, aby tuliły się one do „niemojej” piersi. Tak bardzo nie chciałam, aby mamą dla nich stał się ktoś inny. Myśląc o moim mężu, myślałam o sobie. Nie chciałam, aby kto inny kładł się obok niego i budził razem z nim. Tak bardzo nie chciałam, by kogoś pokochał tak, jak pokochał mnie…
W całej tej sytuacji najgorszy do opanowania był marketing. Musisz się zareklamować… Wiesz, nie wystarczy napisać: „Cześć, mam nowotwór. Pomożecie?”. Dlaczego? Bo tutaj nie chodzi o to, że masz raka. Nie chodzi nawet o to, że umierasz szybciej niż powinnaś. Tutaj chodzi o coś zupełnie innego… Tutaj chodzi o to, w jaki sposób napiszesz, że Twoje życie zaraz może się skończyć. Tworzysz historię płacząc przy każdym napisanym słowie. Z każdym zdaniem serce rozpada się na kawałki. A gdy kończysz najsmutniejszą historię, jaką przyszło Ci w życiu opowiedzieć, musisz usiąść, przeczytać ją jeszcze raz i zastanowić się, czy jest ona na tyle smutna, by poruszyć serca innych.
Wszystko to, co wtedy robiłam, robiłam wbrew sobie. Bo ja chciałam schować się w kąciku i przeczekać. Z kroplówką podpiętą, nutri drinkiem w ręku i miską przed sobą. A musiałam być. Taka. Siaka, sraka i owaka. Zmęczona. Płacząca. Bez włosów. Wśród ludzi, w których rękach spoczywało moje życie. Wśród najlepszych ludzi na świecie, którzy, jak się później okazało, dali mi nowe życie. Jakież to było Moniko upokarzające, żebrać. Taka byłam… taka malutka…
Mówiłam wcześniej o egoizmie. Swoim osobistym. Tak bardzo nie chciałam dopuścić do tego, by ktoś zajął moje miejsce, by ktoś został matką moich dzieci i żoną mojego męża, że życie moje dalsze (życie-samo w sobie) stało się celem, który osiągnąć muszę. Mój egoizm stał się motorem napędowym w walce z chorobą. Trzymał mnie w pionie, nawet gdy powoli zaczynałam egzystować w poziomie. Dawał mi siłę w momencie, gdy obnażać się musiałam, gdy łysiałam, gdy prosiłam o pomoc i czekałam, aż ktoś pomoże. A wszystko po to, by jeszcze pobyć.
Nie mówiłam na głos o śmierci. Bałam się, że zupełnie przez przypadek, w wyniku fatalnego nieporozumienia, pomyśli, że ją wołam. Traktowałam śmierć bardziej jako coś, co może wpaść- zupełnie znienacka, jako gość nieproszony. Dlatego zaczęłam sprowadzać swoje życie do przestrzeni znajdującej się we wnętrzu niewielkiego domu. I zawsze, gdy czułam, że jest gorzej, zapobiegliwie patrzyłam przez wziernik w drzwiach prowadzących do tej mojej chatki życia. I jeśli rzeczywiście odnosiłam wrażenie, że stoi tam śmierć, krzyczałam głośne: „Spierdalaj! Idź żebrać o ludzkie życie gdzie indziej. Ja jestem zajęta byciem.”.
Jak widać podziałało.
Od roku jestem czysta. Ale nadal się boję. Że po raz drugi przyjdzie mi walczyć. Że po raz drugi poczuję ból. We wszystkich możliwych wymiarach. Że jednak przyjdzie ten moment, w którym moje dzieci przestaną wołać „Mamo”, a jedyną naszą rozmową będzie modlitwa: „Wieczne odpoczywanie”…