Cześć! Z tej strony Monika Konefał i Muszę Ci powiedzieć, że możesz posłuchać tego odcinka na Spotify (do czego bardzo Cię zachęcam – poniżej znajdziesz odtwarzacz), albo przeczytać go przesuwając palcem w dół. Miłego odsłuchiwania!

Tytułem wstępu

Czy psychoterapia była mi potrzebna? Na pewno! I jest mi potrzebna nadal. Tak czuję, a pozwalam sobie ostatnio bardzo mocno ufać intuicji. Natomiast czy spodziewałam się tego, co wydarzy się po jej rozpoczęciu (a właściwie w trakcie jej trwania)? Zupełnie nie.

Jednym z głównych tematów, który przeważa u mnie w pytaniach zadawanych zarówno w wiadomościach prywatnych, jak i w „kju and ejach” na Instagramie jest właśnie ten dotyczący terapii. Czy widzę jakieś zmiany? Co terapia mi dała? Jak się czuję będąc w jej trakcie? Pytań jest wiele, ale ja sama o tej mojej terapii mówię niechętnie. Nie ze względu na samą terapię, a ze względu na to, że jestem człowiekiem, który od zawsze, gdy o czymś mówił, lubił mieć pewne rzeczy zweryfikowane. Bardzo trudno jest mi rozmawiać o tym, o czym nie mam specjalistycznej wiedzy. Innymi słowy – zastanawiałam się po prostu, czy mogę na temat terapii wypowiadać się nie będąc terapeutką. Doszłam jednak do wniosku, że jasne, można na jakiś temat wypowiadać się z pozycji specjalisty, ale można też wypowiadać się jako osoba doświadczająca. I ja właśnie dzisiaj będę tym człowiekiem, który pogada trochę do Was jako właśnie ta osoba doświadczająca. Opowiem o początkach swojej terapii. O tym, co na ten moment terapia mi dała, w czym pomogła, a w czym utrudniła życie.

Zacznijmy od początku

Ja swoją terapię zaczęłam stosunkowo niedawno, bo w październiku 2021 roku. Za mną więc dopiero cztery miesiące. Pamiętam, że na samym początku tej mojej drogi czułam ogromną dumę. Bo decyzja o terapii wymagała ode mnie ogromnej odwagi i przełamania takich błędnych schematów utartych w mojej głowie. Bo ja wcześniej ludzi korzystających z pomocy psychoterapeutów dzieliłam na tych, którzy korzystają z terapii, bo jej rzeczywiście bardzo potrzebują i mają pewne uzasadnienia (np. medyczne) – rozpoznają lub podejrzewają u siebie depresję, mają myśli samobójcze, czyli generalnie – na takie osoby, u których „jest grubo”, i na ludzi, którzy naoglądali się zbyt wiele amerykańskich filmów i też tak chcą sobie posiedzieć po amerykańsku, na lekarskiej kozetce pogadać o „niby problemach”, bo takich prawdziwych pewnie nie mają, i tej terapii najpewniej nie potrzebują. Natomiast coraz częściej na swojej drodze zaczęłam spotykać osoby, które były w trakcie terapii. Które mówiły otwarcie o tym, jak bardzo terapia im pomogła, a ja czułam w zderzeniu z tym potworny dysonans, bo mi się to w ogóle nie spinało. W moim odczuciu ci ludzie nie zaliczali się do żadnej z tych dwóch grup, które ja sobie w tej mojej głowie wymyśliłam. I wtedy zaczęła coraz częściej nachodzić mnie myśl, że może ja się mylę. Aż w końcu doszłam do tego, że naprawdę się mylę. Bo okazuje się, że wiele i wielu z nas terapii potrzebuje i że rzeczywiście terapia pomaga – nie tylko wychodzić z wielkiego doła. Nie jest tylko ratunkiem dla tych, którzy sięgnęli dna. Doszłam w końcu do tego, że każdy człowiek w zupełnie inny sposób reaguje na bodźce, radzi sobie z problemami i to, co dla mnie może wydawać się nie być problemem, dla kogoś jest kłopotem gigantycznym.

No i dobra. Oswoiłam się z tą myślą, że świat nie jest czarno-biały. I ta myśl o terapii tak we mnie dojrzewała. A jak wiecie (a jeśli nie wiecie, koniecznie przesłuchajcie podcast Myśli długodojrzewające, który nagrałam jakiś czas temu), to spontan nie jest moją dominującą cechą. Co niektórych ludzi dziwi! Bo ja jestem energiczna, żwawa, żywa, ale na pewno nie jestem spontaniczna. U mnie większość decyzji (nie wszystkie, ale większość) musi się uleżeć, ułożyć, przyjąć… Słuchajcie, mnie się musi odbić i nie ulać, a ja sama muszę dojrzeć do realizacji tego.

I tak pewnego pięknego słonecznego dnia, jak to bywa często w filmach i opowieściach coachowych, po prostu poczułam, że bardzo chcę skorzystać z terapii. I to, co dla mnie było najważniejsze w całym tym procesie dojrzewania to to, że ja na terapię wybrałam się w najlepszym dla mnie psychicznie momencie mojego życia. Chyba jeszcze nigdy, tak jak wtedy, nie byłam tak spokojna, prywatnie poukładana, moje życie zawodowe nie było nigdy wcześniej tak dobrze funkcjonujące, a finansowo czułam, że osiągnęłam nawet więcej, niż kiedykolwiek mogłabym się spodziewać (co również było czynnikiem decydującym, bo na tę terapię było mnie po prostu stać). Zdecydowałam się. I bardzo się z tego cieszę. Natomiast ja, idąc na terapię, nie zrobiłam tego na zasadzie: „Dobra, chcę iść na terapię, więc idę”…i tyle. Ja cały proces zabierania się za moje zdrowie psychicznie bardzo mocno sobie przemyślałam. To wiązało się u mnie z dokładnym researchem. Ja szukałam, czytałam, dowiadywałam się. Znowu czytałam, słuchałam podcastów, które w podjęciu tej decyzji miały mi pomóc. I ja na terapię zdecydowałam się w najlepszym momencie mojego życia, CHOĆ WCZEŚNIEJ PEWNIE POMYŚLAŁABYM, ŻE PO CO MAM Z NIEJ KORZYSTAĆ SKORO JEST OK, bo mogłam się tylko spodziewać (a wiedziałam to dzięki researichowi, który zrobiłam), że terapia, mówiąc brzydko, rozwali mi mózg. I ja w tym dobrym momencie mojego życia będę w stanie to udźwignąć. 

O puzzlach i braku umiejętności radzenia sobie z czyjąś złością

Terapię zaczęłam, jak wspomniałam wcześniej, w październiku. Same początki nie były dla mnie niczym trudnym. ABSOLUTNIE. Wręcz nawet mogłabym powiedzieć, że było w tej terapii coś, co w tej terapii było, zadziałało na mnie euforycznie. Chodziłam trochę z głową w chmurach. Chociaż nie wiem, czy to dobre porównanie. Byłam bardzo radosna. Nawet nie tyle z powodu tego, że terapia zdążyła cokolwiek zdziałać, a z powodu tego, że na terapię w ogóle chodzę.Tak po prostu. Czyli jest duża szansa, że poukładam sobie wiele spraw w tej mojej głowie. Chciałabym tutaj dodać, że ja nie będę rozkładała w tym podcaście mojej terapii na czynniki pierwsze. Nie będę tutaj mówiła o tym, o czym ja mówię na terapii. Natomiast powiem, gdzie terapia we mnie uderzyła. Bo to jest tak, że ja poszczególne sfery mojego życia traktuję jak układanki puzzli. I niby te układanki były poskładane, ale nie zawsze dobry puzzel był w odpowiednim miejscu. I nagle się okazało, że mimo tego, że składałam te moje puzzle tyle lat, to trzeba to rozwalić i układać od nowa. Że jasne, niektóre fragmenty układanek były spoko, były ok, ale trzeba je jeszcze raz prawidłowo połączyć. A wiecie jak to jest przy puzzlach. Zwłaszcza, gdy mają one dużą liczbę elementów i to polega na tym, że ty musisz ułożyć krajobraz, który składa się z niebieskiego nieba i niebieskiego morza, no to jest bardzo prawdopodobne, że gdzieś się machniesz i dasz ten element nie tam, gdzie trzeba. i widzisz, że on nie do końca pasuje, ale kolor się zgadza, więc spoko. No ale trzeba było zacząć to układać. Bardzo dokładnie i od nowa. 

I tak jak powiedziałam przed momentem – na początku terapia działała na mnie euforycznie. Schody zaczęły się jakoś na przełomie starego i nowego roku, czyli gdzieś po 3 miesiącach terapii. Bo to właśnie wtedy te moje układanki, które miałam w głowie, zaczęły się rozwalać. Oczywiście z pomocą terapeutki – jej pytań, które zadawała i hipotez, które stawiała. Bardzo trafnych zresztą. I ja wtedy pierwszy raz, tak dosłownie – poczułam się, jakby coś mnie przygniotło. Jakbym trafiła w jakąś nicość. Zdaję sobie sprawę z tego, że dla osoby, która tego nie doświadczyła jest to trudne do zrozumienia. Dla mnie to jest w ogóle bardzo trudne do opisania i nawet nie wiem, czy potrafię słowami oddać to, co się ze mną działo i dzieje. Ale miałam poczucie, jakbym kolejny raz zaczynała uczyć się świata. Jestem bardzo wrażliwym człowiekiem. Empatycznym i współodczuwającym – co jest przerąbaną cechą. Zwłaszcza dla mnie. I ja przez to nigdy moich emocji nie przelewałam na innych, bo nie chciałam nimi ludzi obarczać. Nie uzewnętrzniałam się. Nie dyskutowałam, nie broniłam nigdy swojego zdania, tylko chowałam to w sobie, bo każda moja emocja była kłopotem dla innych. Tak przynajmniej myślałam. Że nie mogę płakać, bo wprawię w zakłopotanie kogoś, kto będzie akurat obok. Być może ktoś nie będzie wiedział, jak zareagować? Nie pokazywałam po sobie złości. W ogóle złość jest chyba taką najtrudniejszą emocją i myślę, ż nie tylko dla mnie, bo nasze pokolenie w ogóle zostało wychowane na zasadzie: „Nie masz prawa się złościć”. I moja złość dla mnie to było zawsze niszczenie komuś dnia. Albo sprawianie, że będzie musiał się bronić, jeśli złość dotyczyła chociażby tego, co ten ktoś zrobił. Różnica zdań? Ja byłam nawet skłonna udawać, że uważam dokładnie tak jak mój rozmówca, byle nie zrobić komuś przykrości, albo żeby tego kogoś nie zezłościć. Bo co jest ważne! Ja miałam i mam nadal problem z radzeniem sobie ze złością – swoją, oczywiście, ale najbardziej to z czyjąś. Ja nie potrafię sobie radzić z czyjąś złością. Teraz uczę się tego, że ja nie muszę sobie z nią radzić. Że ja muszę uczyć się swoich emocji, a nie czyichś.

Ja pamiętam sytuację, gdy musiałam z synem pojechać na opiekę całodobową. Wiecie jak jest. A jeśli nie wiecie, lub u Was jest inaczej, to ja Wam powiem – u nas dostanie się do pediatry graniczy z cudem. Nie ma praktycznie takiej możliwości. Poszłam więc pewnego dnia przekierowana z opieki dziennej na opiekę całodobową. Nienawidzę tam jeździć. Gdy muszę to zrobić jestem cała oblana potem! No ale pojechałam. Była godzina 20:00. Przychodnia pusta. Ja z chorym dzieckiem. Po 15 minutach do gabinetu zszedł lekarz, Domyślam się, że skoro nie było ludzi, to pewnie był w jakimś swoim pokoju i odpoczywał. Ja już po tonie, jakim zapytał: “Co się dzieje” wiedziałam, że jest zły. A jak ja wiedziała, że on jest zły, to ja już miałam problem z tym, żeby tam w ogóle wejść. Ja się tego strasznie bałam. No, ale odpowiedziałam na jego pytanie. Więc wytłumaczyłam, co u syna zauważyłam. Między innymi wspomniałam, że syn ma kaszel krtaniowy. Po tych moich słowach lekarz stwierdził, że skoro sama postawiłam diagnozę, to mogłam go pominąć i iść do apteki kupić leki. I podchodząc do nas zza biurka kopnął w złości krzesło, które tam stało (my siedzieliśmy na kozetce), by to krzesło przesunąć na bok. Ja byłam przerażona. Nie byłam w stanie się odezwać. Ostatecznie okazało się, że syn ma zapalenie płuc. I wiecie, co ja poczułam, gdy usłyszałam diagnozę? ULGĘ! Okropne! Ja wiem, ale poczułam ulgę, bo miałam świadomość, że nie przyszłam do niego z pierdoła. Ja mogłam samą siebie usprawiedliwić i przed samą sobą przyznać, że on nie miał prawa się złości, bo przecież mam chore dziecko. A gdyby ono nie było chore? Takie głupie myślenie. Ta sytuacja nie była przyjemna. Patrząc z perspektywy czasu – absurdalna.

Natomiast ja mam takie poczucie, że zawracam komuś głowę w związku z czymkolwiek. Ja mam tak samo idąc na zakupy wieczorem, bo będę dokładała paniom i panom, którzy i tak są zmęczeni po całym dniu. Ja mam tak samo dzwoniąc do biura obsługi klienta z problemem lub reklamacją. I w końcu zaczęłam rozumieć, ta klepka przestawiła się w mojej głowie, że ja nie robię ludziom krzywdy i nie jestem problemem. Korzystam z ich usług w godzinach ich pracy i to jest zupełnie normalne. Niby takie oczywiste, a dla mnie tak bardzo trudne do pojęcia. Bo ja łączyłam szacunek do czyjejś pracy z niedokładaniem komuś pracy. Mam nadzieję, że dobrze to wyjaśniłam i mnie rozumiecie. Czyli jeżeli ja dokładałam komuś pracy, to w moim odczuciu ja tej jego pracy nie szanowałam. I w końcu w mojej głowie zaczęła kiełkować myśl, że nie jestem problemem dla innych. Że tak samo, jak ja jestem na swoim stanowisku pracy, żeby rozwiązać czyjś problem, tak samo inni są dla mnie.

Nowy rok – nowa ja

Na początku tego roku doświadczyłam pierwszego, potwornie trudnego przełomu, bo moje emocje zaczęły wychodzić na zewnątrz. To, co ja w sobie tłumiłam i udawałam przed samą sobą, że tego nie ma, zaczynało się nagle pojawiać. I doszło do czegoś, co ja sobie nazwałam przerzutem objawów. Bo wcześniej miewałam objawy cielesne – czułam ucisk w gardle, miałam problem z wzięciem pełnego wdechu – zwłaszcza w momentach bardziej dla mnie stresujących – kiedy nie wyrobiłam się z pracą, dzieci się pochorowały i wszystkie plany szlag trafił. Teraz moje ciało się rozluźniło, ale za to w głowie mam mega ROZPIERDUCHĘ. Rozpierduchę, bo zaczęłam do siebie dopuszczać myśl, że przeżywam emocje i to jest ok. Że to jest zupełnie normalne, że czuję względem kogoś np. złość i to nie oznacza od razu, że ja kogoś nie lubię, albo, że go nienawidzę. Bo ja do tej pory uważałam, że jeśli ktoś wyraża złość to jest złym człowiekiem. Że nie jest dobrym człowiekiem. I to było chyba najbardziej błędne przekonanie w jakim wyrosłam. Że zezłoszczony znaczy zły. I ja nie tyle myślałam tak o innych, choć pewnie też w ten sposób w mojej głowie kategoryzowałam ludzi, ale ja przede wszystkich myślałam tak o sobie. I ja zaczęłam próbować wyznaczać moje własne granice mówiąc na głos gdzie one są. Bo do tej pory to było tak, że nawet jeśli coś mi się nie podobało, to nie mówiłam tego na głos tłumacząc sobie, że po co. Że to nie ma sensu, a tylko kogoś rozzłoszczę. Że to tylko chwilowe, nawet jeśli mi ktoś butami wchodzi w moje życie, to za moment sobie pójdzie, a ja po nim umyję podłogę. Bo tych jego obłoconych butach. A później się okazywało, że ci ludzie tak się zadomowili w moim ogródku, że wręcz wybudowali sobie w moim emocjonalnym ogródku okazały domek BEZ MOJEGO POZWOLENIA NA BUDOWĘ.

NAJGORZEJ

Rzeczywiście, to, co przeraziło mnie najbardziej w przemianie, która we mnie zachodzi, to cały wachlarz emocji, który zaczął ze mnie wychodzić. Głównie tych negatywnych. Niestety. Tak, jakbym do tej pory pozwalała sobie tylko na przeżywanie radości (chociaż uważam, z perspektywy czasu, że nawet radości nie przeżywałam odpowiednio, bo przecież nie mogę się cieszyć ZA BARDZO – żeby komuś nie było przykro, może ktoś ma gorzej). Natomiast zaczęły ze mnie wychodzić te negatywne emocje. I to tak, jakby one do tej pory były zamknięte w klatce. A jak coś jest zamknięte w klatce, to się tego nie oswaja. To się przyzwyczaja to do tego, że jest zamknięte i może sobie co najwyżej w tej klatce zaszczekać. A jak z tej klatki się te emocje wypuściło, to on się na początku zaczynają się zachowywać bardzo dziko. Z tej radości. Nie wiedzą, co zrobić z tą wolnością. Przysięgam, jeszcze nigdy w życiu nie czułam takiej frustracji, jak w ostatnim miesiącu. Nawet nie wiem, jak dokładnie nazwać to uczucie. I tak jak napisałam wcześniej – to są emocje zupełnie dla mnie dzikie i gdybym ja sobie stworzyła procentowy pasek oswajalności tych emocji, to ja nie wiem, czy osiągnęłam chociaż 1% na tej skali. NAWET JEDEN MAŁY PROCENT. Przez to ja powiedziałam kilka razy coś, czego kiedyś nie powiedziałabym wcale. I to nie chodzi o to, że ja teraz nagminnie ranię i krzywdzę ludzi, bo jak później sobie to analizowałam, to to nie były złe rzeczy. To była obrona moich granic. Ale mimo wszystko ja nie byłam w stanie spać przez trzy noce, bo się zastanawiałam, czy nie zraniłam tych osób. Albo (!) gdy coś mi się nie podobało, to zdarzyło mi się to powiedzieć na głos. I co? I słuchajcie – NIC! Okazuje się, że świat się nie wali. Życie toczy się dalej. Ludzie się nie złoszczą i mnie nie nienawidzą za to, że mam inne zdanie. Są zdziwieni, że protestuję. Są zdziwieni, że potrafię się czasami postawić. Są zdziwieni, bo ja taka nie byłam. Więc na razie przede wszystkim są zdziwieni. Zobaczymy, co się stanie, gdy przestaną mnie dziwić.

Na razie nie powiem Wam, że się cieszę, że to się zmienia. Ja mam nadzieję, że to wszystko oswoję. Nie chcę powiedzieć: „wytresuję” – mam w ogóle wrażenie, że moje emocje właśnie do tej pory były wytresowane. A ja bym chciała, by były oswojone.

Zapytałam ostatnio na mojej terapii, czy to co się ze mną dzieje, to tak ma wyglądać. Czy tak działa terapia? Czy ja to dobrze przechodzę? I wtedy terapeutka postawiła hipotezę brzmiącą: 

Pani Moniko, pani mnie chyba pyta, czy pani jest wystarczająco dobrym pacjentem. 

I ja zostałam z tą myślą, takie niby nic, a kolejny raz zmiażdżyło mnie od środka. 

Bo ja bardzo chciałabym być taka, jaka jestem. Bez zastanawiania, czy jestem wystarczająca dla innych.

Nie powiem Wam, że terapia mi pomogła. Nie na tym etapie. Przekonałam się, że sama błędnie jej zasadność rozumiałam, bo traktowałam ją jak cudowny lek. A terapia nie jest lekiem. Jest taką skrzyneczką z narzędziami. Sama nie naprawia. Ale bez niej o wiele trudniej coś naprawić i poskładać do kupy.

No. To tyle na temat tej mojej terapii. Zachęcam Was do zaobserwowania mnie na Spotify/Instagramie/Apple Podcasts , czy jeszcze w innym miejscu, w którym chcielibyście spędzać ze mną czas.

To tyle na dzisiaj ode mnie. Trzymajcie się i do następnego.

error: Nie kopiuj moich treści